Drób okiem dziennikarza i blogera
Jak wybierać?
Jak wybierać?
Z mięsem drobiowym nawet dietetycy mają problem.
Z jednej strony powinni je polecać wszystkim walczącym z nadwagą, bo jest ono lekkostrawne i mało kaloryczne, zawiera też potrzebny nam zestaw witamin i dobrze przyswajalne białko. Jest wprost idealne dla osób dbających o zdrowie i szczupłą sylwetkę. Ale z drugiej strony, jak z czystym sumieniem polecać coś, skoro media ciągle donoszą, że w polskich kurnikach tuczy się ptaki podając im szkodliwe dla człowieka produkty? Dlatego często słyszymy, że najlepiej kupować kurczaki z wolnego chowu, karmione paszami wolnymi od GMO, a już na pewno najlepiej te chodzące po wiejskich podwórkach, bo są najzdrowsze.
Kurczak wolny czy fermowy?
Może faktycznie lepiej zjeść swojskiego kurczaka kupionego na bazarze? Taki ptak, myślimy, biega swobodnie po wiejskim podwórku, tu zje robaczka, tu wygrzebie ziarenko, nikt mu żadnych „świństw” nie podaje. Tymczasem nie wszystko, co wolno biega, jest dla człowieka zdrowe. Kura to wszystkożerca, zje wszystko, co napotka na drodze. Robaczka owszem, ziarno jak najbardziej, ale z równym zapałem rzuci się na kawałek szkła, rtęć czy ołów. Kupując kurczaka czy kurę na bazarze nie mamy pojęcia ani skąd pochodzi, ani czy chorowała, ani czy była leczona, nie wiemy nawet, czym była karmiona. Do tego na targu kurczaki leżą bez opakowania, w otwartych pojemnikach np. na lodzie, czyli cały czas wchłaniają niewiadomego pochodzenia wodę z tego rozpuszczającego się lodu. Są podatne na kurz z tego targu, kontakt z ludźmi itd.
Kurczak sprzedawany przez renomowaną firmę ma w swoim opisie pochodzenie – wiadomo z jakiego stada pochodził, z jakiej wylęgarni, znamy nawet jego tatę i mamę. Wiemy również, że na każdym szczeblu rozwoju był badany oraz czym był karmiony, a od 2004 roku, czyli od kiedy jesteśmy w Unii, cały łańcuch produkcji takiego kurczaka jest dokładnie kontrolowany.
Nawet tzw. wolny rynek, czyli gospodarstwo, które kupuje od przypadkowej wylęgarni pisklęta i sprzedaje utuczone kurczaki też przypadkowej ubojni, za każdym razem innej, które nie kupuje pasz od renomowanej paszarni, tylko samo je robi, też podlega kontroli. By takie gospodarstwo mogło zawieźć kurczęta do uboju, musi mieć świadectwo zdrowotności kurcząt wystawione przez lekarza weterynarii na trzy tygodnie przed ubojem. Musi mieć dokument z akredytowanego laboratorium weterynaryjnego, że kurczę jest wolne od określonych bakterii. Dodatkowo po uboju urzędowy lekarz sprawdza czystość sanitarną mięsa, głównie pod kątem salmonelli.
Jest to bardzo restrykcyjnie przestrzegany proces. Przyłapanie polskich producentów na złamaniu rygorów unijnych mogłoby się skończyć zakazem eksportu do Unii naszego mięsa. To byłaby katastrofa ekonomiczna dla rynku, bo Polska jest dziś potęgą w produkcji mięsa drobiowego, rzucamy go na globalny rynek znacznie więcej niż Polacy są w stanie zjeść i zakaz eksportu oznaczałby bankructwo dla wielu przedsiębiorców. Zwolennicy spiskowych teorii właśnie w tej naszej mocnej pozycji na rynku drobiarskim i zagrożeniu, jakim jesteśmy dla zachodnich producentów, doszukują się ”złej prasy”, jaką ma mięso drobiowe. Nastąpiliśmy na odcisk unijnym producentom drobiu. Drobiarze z innych krajów, dla których staliśmy się niespodziewaną i groźną konkurencją, bardzo uważnie nam się przyglądają i tylko czekają na nasze potknięcie, by ten eksport zablokować. Ciągle pytają, czy dobrze schładzamy nasze mięso, jak transportujemy, czy opakowania są właściwe, a przede wszystkim sprawdzają ewentualną obecność antybiotyków w mięsie.
My musimy przestrzegać wszelkich norm, unijnych, polskich i światowych. Dlatego można nawet powiedzieć, że kurczaki z polskich kurników są najbardziej bezpieczne, bo cały czas pod lupą konkurencji.
A może “wolny od GMO”?
GMO to kolejny „zły”, który budzi lęk w społeczeństwie. Coraz częściej spotykamy więc mięso kurcząt, którego producent zapewnia, że jest „wolne od GMO”. Oznacza to, że ptak nie był karmiony paszą z roślin modyfikowanych genetycznie. I to się wielu konsumentom podoba, bo mało co wywołuje dziś w Polakach tyle emocji, co tajemnicze trzy literki: GMO. Generalnie jesteśmy przeciwnikami GMO, choć wielu z nas nie ma pojęcia, co te literki oznaczają. Z badań przeprowadzonych wśród ludzi młodych wynika, że połowa z nich nie ma pojęcia, co to są rośliny GMO, ale aż 70 proc. z tych niemających pojęcia jest przeciwko ich uprawie.
Spory o to, czy GMO nam szkodzi, czy też nie, toczą się i na forach naukowych i w przeciętnych polskich rodzinach.
Przeciwnicy GMO uchodzą na ogół za ludzi proekologicznych, walczących o zdrowe środowisko, naturalną żywność, są przeciwnikami budowy elektrowni jądrowych, ratują foki i wieloryby. Generalnie są dobrzy dla świata. Zwolennicy zaś, to w powszechnej opinii przekupni dziennikarze i naukowcy, którzy za pieniądze od koncernów chemicznych, które zyskają na upowszechnianiu uprawy roślin genetycznie modyfikowanych, głoszą prawdy w interesie tych koncernów i przekonują ludzi, że w GMO nie ma niczego szkodliwego, a wręcz przeciwnie to konieczność, by wyżywić stale rosnącą liczbę ludności świata.
Tymczasem GMO otacza nas już ze wszystkich stron, człowiek bowiem zmienia świat roślin i zwierząt od tysięcy lat. Nie mówimy przecież tylko o żywności. Mamy leki GMO, mamy ubrania, wszystko co jest zrobione z bawełny – pochodzi z bawełny GMO).
Pszenica, która dziś jest podstawą naszego wyżywienia, niewiele ma wspólnego z tą, którą kiedyś sprowadziliśmy z Azji Mniejszej. Jest znacznie bardziej plenna, odporna na wiele chorób, wytrzymała na warunki klimatyczne, a z jej ziarna można uzyskać więcej mąki. Dzisiejsza krowa naprawdę nie przypomina tura, od którego przecież pochodzi. To człowiek krzyżując rasy, wybierając potem najlepsze osobniki i rozmnażając je, doprowadził do obecnego wyglądu krowy. Różnica między tym krzyżowaniem gatunków i ras, czyli ingerencją człowieka w życie zwierząt i roślin niemal od zarania świata, a tym, co robimy dziś przy pomocy genów, polega tylko na szybkości i precyzji przemian – dawniej robiliśmy to na wyczucie krzyżując poszczególne osobniki miedzy sobą, dziś robimy to w laboratorium.
Przeciwko GMO jest społeczeństwo europejskie, amerykańskie już nie.
W USA konsumenci nie boją się żywności z GMO, bo rozumieją, że nie ma się czego bać i mają zaufanie do swoich uczonych. Jedzą taką żywność od 20 lat. W Europie też mamy raport Komisji Europejskiej, która w 2010 roku po 10 latach badań nad skutkami GMO stwierdziła, że żywność i pasze dla zwierząt są absolutnie bezpiecznie. Tyle, że nikt tego raportu nie cytuje. Europa pod wpływem różnych organizacji pozarządowych i proekologicznych wymyśla wszelkie możliwe ograniczenia dla upraw GMO. Podobnie jest w Polsce. W Polsce robiliśmy badania ptaków karmionych różnymi paszami, w tym GMO. Wyniki tych badań są jednoznaczne: mięso ze zwierząt karmionych paszami GMO niczym nie różni się od mięsa zwierząt karmionych paszami z roślin niemodyfikowanych. Prof. Piotr Węgleński z Polskiej Akademii Nauk, który inżynierią genetyczną zajmuje się od 40 lat, mówi tak: Śmiech mnie ogarnia, kiedy słyszę jak tzw. eksperci, często ludzie z tytułami profesorskimi np. z dziedziny medycyny, wypowiadają absurdy. Na przykład, że może nam zaszkodzić mięso drobiowe, gdy kurczak był karmiony modyfikowana soją, jak by ten gen z soi mógł sobie przeskoczyć najpierw do kurczaka, a potem do naszych genów. To jest absolutnie niemożliwe!
Krystyna Naszkowska, dziennikarka